witoszyn

witoszyn

 

 

It is hard to believe that last time I posted photos on my blog was over a year ago.

I’d like to start taking care of this little place of mine again.

But it is damn hard. The brake was so long.

I wanted to come back couple of times, and it almost felt like getting back with somebody I broke up with. Than I started asking myself questions, a lot of question that remained without answers and I just could not. I still don’t have those answers and questions keep popping out in my head. I am unsure, mixed up, little disoriented and overall I feel like an elephant trying to feel comfortable in a tiny traffic shop.

Last year was very difficult. For me it was probably the most difficult year so far in many ways. I stopped blogging and doing almost everything that made me the person I was due to our life situation. I was fighting a personal crisis, we were trying to make our relationship work and there were times when all I could think about was to just keep it all together till the next morning.

When some things loosened up a bit I wanted to step back on the track and I realised it does not work that way. You cant just leave a train and than after 10 months jump on the same one like nothing happened. I felt like I am standing in the middle of nowhere without any idea where to go or what to do. And I simply could not figure out what kind of sense this makes.

Why should I be back and be back to what exactly. Why should I share my life, my privacy, my fears, my pain, my happiness with somebody out there. Why should I write these posts and show pictures of our life. I was confused, I felt like I owe that to somebody, some abstract faceless persona out there, and at the same time there was sort of my inner rebellion towards that senseless feeling telling me that on the contrary I don’t owe anything to anybody and it is just me and thats it.  How should I start doing that again and WHY.

So I did not force anything. I copied photos from my the card to the computer, many times without even looking at them, moved them into new folders, named them, categorised them, closed them and forgot them. There was no need to share myself. And many times I was also questioning my right to share bits of Leo’s world with anybody out there.

And where am I now? I still have no idea. But I guess that it is all part of some healing process and therapy, of moving forward.

I am here to see if that makes any sense or if I just have to move on with things in a different way. If this will make me feel OK,  if there is anything I have to say to myself and to incidental you, if there is anybody out there who wants to listen at all, and if that is important after all.

One year can be so short and so long, so meaning less and meaning full. One year can be a lifetime.

Or maybe I am simply strong enough again to stand the judgements of strangers who don’t know me at all and to whom I am exposing myself voluntarily.

PS: Last weekend we spent in a small wooden house in Witoszyn. When we packed on Monday morning and were about to leave, Leo hid himself in the corner and said he does not want to go back to Warsaw and he wants to live in the woods. That made me very happy. I think he also felt the magic of that gloomy atmosphere.

————————————————————————————————

Ciężko uwierzyć że od ostatniego razu kiedy wrzuciłam zdjęcia na bloga minął rok.

Chcę znowu zacząć dbać o to moje miejsce.

Ale to cholernie trudne. Przerwa trwała za długo.

Chciałam zacząć pisać kilka razy i czułam się prawie, jakbym miała wrócić do kogoś, z kim zerwałam. Zaczęłam zadawać sobie pytania, wiele pytań, które pozostawały bez odpowiedzi i nie dałam rady. Nadal nie mam odpowiedzi i pytania wciąż pojawiają się w mojej głowie. Jestem niepewna, zagubiona, trochę zdezorientowana i ogólnie, czuję się jak słoń, który próbuje poczuć się komfortowo w kiosku ruchu.

Zeszły rok był bardzo trudny. Pod wieloma względami, chyba najtrudniejszy ze wszystkich. Z powodu naszej sytuacji życiowej, przestałam pisać bloga i robić wszystko to, co sprawiało, że jestem tym, kim jestem. Zmagałam sie z wewnętrznym kryzysem, próbowaliśmy uratować nasz związek i bywały chwile, kiedy myślałam tylko o tym, żeby dotrwać do następnego dnia.

Kiedy tylko wszystko wyluzowalo odrobinę, chciałam znów wrócić do gry, ale zdałam sobie sprawę, że to nie takie proste. Nie możesz tak po prostu wysiąść z pociągu i po 10 miesiącach, wskoczyć do tego samego przedziału, jak gdyby nigdy nic. Czułam się, jakbym stała na jakimś pustkowiu i nie miała żadnego pojęcia, dokąd iść, ani co robić. Cały czas nie wiedziałam, czy to wszystko ma jakiś sens.

Dlaczego miałabym wrócić i do czego tak naprawdę. Po co miałabym dzielić się moim życiem prywatnym, obawami, bólem, szczęściem z obcymi ludźmi. Po co pisać posty i pokazywać zdjęcia z naszego życia. Miałam mętlik w głowie, czułam się, jakbym była komuś coś winna, jakiejś abstrakcyjnej osobie bez twarzy i w tym samym czasie, odzywał się we mnie głos buntu, sprzeciwiający się temu wszystkiemu, który mówił mi, że wręcz przeciwnie, nikomu nie jestem nic winna, jestem tylko ja i to wszystko. Jak mam zacząć od nowa i DLACZEGO.

Nie chciałam robić niczego na siłę. Wiele razy zgrywałam zdjęcia z karty pamięci na komputer, nawet ich nie oglądając. Kopiowałam je do nowych folderów, nazywałam je, przydzielałam do różnych kategorii, zamykałam i zapominałam o nich. Nie miałam potrzeby dzielić się mną. I wiele razy zastanawiałam się, czy mam prawo dzielić się z kimkolwiek strzępkami świata Leo.

Gdzie teraz jestem? Nadal nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że to wszystko jest częścią procesu leczenia, terapii i podążania naprzód.

Piszę, żeby zobaczyć, czy to ma sens albo czy powinnam pójść w innym kierunku. Czy to sprawi, że poczuję się lepiej, czy mam coś do powiedzenia sobie i przypadkowemu tobie, czy jest w ogóle ktoś, kto chce słuchać i czy ma to jakieś znaczenie.

Rok może oznaczać bardzo krótko albo bardzo długo, może być znaczący lub zupełnie nieistotny.

Jeden rok może być całym życiem.

A może po prostu czuje się znowu na tyle silna, żeby znieść ocenę obcych ludzi, którzy mnie nie znają i przed którymi obnażam się z własnej woli.

PS. Zeszły weekend spędziliśmy w małym, drewnianym domku w Witoszynie. Kiedy w poniedziałek rano spakowaliśmy się i mieliśmy wyjeżdżać, Leo schował się w kącie i powiedział, że nie chce wracać do Warszawy, chce mieszkać w lesie. Bardzo mnie to ucieszyło. On chyba też poczuł magię tej ponurej atmosfery.

Tłumaczenie: Weronika Makowska

02_16_kazimierz_0206116

02_16_kazimierz_0206137

DSC06248

02_16_kazimierz_0206130

DSC06253

DSC06236

DSC06205

DSC06200

DSC06171

02_16_kazimierz_0206080

02_16_kazimierz_0206143

02_16_kazimierz_0206099

DSC06175

02_16_kazimierz_0206091

DSC06187

02_16_kazimierz_0206113

first trip of 2016

 

Breaking the silence with a video from our trip to Sicily.I really really hope I’ll be spamming you more often this year with my posts. Lets say Phoenix arose from the ashes :)

 

Short movie from Lanzarote

 

I MISS U MR.T

  

“>

WOW

 

Just a short note here.

Children’s view of the world is probably the most valuable thing that we are losing. Having a child is a second chance we are given.

 
 

escape to black

escape to black

 

 

Lanzarote was an escape. Escape from the terrifying, paralysing presence of Teodor ‘s absence.

Mr.T died on 3rd of december, and still when I vocal this sentence, when I feel it on my tongue, when I speak it out or just keep it for myself and swallow it together with salty taste of my tears I can’t believe it is true. I can’t absorb the meaning of that word. Its beyond my imagination.

I always knew that once he dies I am gonna be devastated and hurt but even in my  most vivid imagination I could never ever even come close to what I have felt when that really happened.
I am not able to write about it even though many people encouraged me to do so as a sort of therapy. I could not. His death was bigger than words, what I felt can not be be put into words, can not be limited by the limitations of paper, screen, keyboard, sentence. It was and still is overwhelming. Mr.T’s death left me standing naked, torn appart, lost, vulnerable and empty.

My pain grew bigger and bigger with every second that reminded me he is gone forever and I could not imagine making another step without him following me. I did not know what to do, where to go, how to get up in the morning and move on. I did not know myself anymore. After all I was the person who always had a leash hanging around the neck, pockets full of poop bags and little white monster who pretended to be a dog walking around. WHO am I now?

We had to escape. I had to escape. I could not breath, our flat was trying to strangle me. Garden was dark, we did not turn on the lights so we did not have to look at him not chasing cats and birds there.  We escaped to Lanzarote. A black island. How symbolic.

I went through the toughest hours, days of my life. And on that black island I managed to take the step forward, one small, tiny step, but an important one.

There is much more photos but they will be a part of something else ….

For now this is all I have to offer.

I miss u Mr.T, I miss u terribly every single minute. I am finding your hair everywhere, I hold them, roll them between my fingers, and feel you for a moment again. I am so grateful that you were loosing so many of them now.

Once my mom told me that she read a sentence on a grave somewhere that helped her deal with death of her close ones.

” You did not leave us, you are just ahead of us.”

Wait for me, wait for us

———————————————————————————————————————

 

Ucieczka do czerni


Lanzarote było ucieczką. Ucieczką od przerażającej, paraliżującej, wrzechobecnej nieobecności Teodora. 


Pan T. umarł 3 grudnia i wciąż gdy składam to zdanie, kiedy czuje je na moim języku, kiedy wymawiam je na głos albo po prostu zachowuję dla siebie, by połknąć razem ze słonym smakiem moich łez, nie mogę uwierzyć, że to prawda. Przekracza to moją wyobraźnię. 
Zawsze wiedziałam, że kiedy umrze, będę wtedy zdruzgotana i zraniona, ale nawet w najśmielszych snach, nie wyobrażałam sobie ani przez chwilę, co naprawdę poczuję. Nie jestem w stanie o tym pisać, mimo iż wiele osób zachęcało mnie, mówiąc, że będzie to dla mnie terapia. Nie mogę. Jego śmierć jest większa, niż słowa. To, co czuję nie może być ubrane w słowa, nie może być zamknięte w granicach papieru, wyświetlacza, klawiatury, zdania. To było i nadal jest przytłaczające. Śmierć Pana T. zostawiła mnie nagą, rozdartą, zagubioną, bezbronną i pustą. 


Mój ból rósł na sile z każdą sekundą, która przypominała mi, że odszedł na zawsze i nie wyobrażam sobie postawienia jakiekolwiek kroku bez niego przy mojej nodze. Nie wiedziałam co robić, dokąd pójść, jak wstać rano z łóżka i iść dalej. Nie znałam już siebie. Odkąd pamiętam miałam smycz zawieszoną na szyi, kieszenie pełne siatek na kupę i małego, białego potwora, który chodził za mną, udając psa. KIM teraz jestem?
Musieliśmy uciec. Ja musiałam uciec. Nie mogłam oddychać, nasze mieszkanie próbowało mnie udusić. Ogród pozostał w ciemności, nie zapaliliśmy świateł, żebyśmy nie musieli patrzeć, jak nie biega za kotami i ptakami. Uciekliśmy do Lanzarote. Na czarną wyspę. Bardzo symbolicznie. 


Przeszłam przez najtrudniejsze godziny, dni mojego życia. I na tej czarnej wyspie udało mi się zrobić krok na przód, mały, malutki krok, ale bardzo ważny. 
Jest więcej zdjęć, ale będą częścią czegoś innego…
Na razie to wszystko, co mam do zaoferowania. 


Brakuje mi ciebie, Panie T., okropnie mi ciebie brakuje w każdej minucie. Znajduję wszędzie twoją sierść, trzymam ją w ręku i roluję pomiędzy palcami, żeby na jedną chwilę znowu poczuć twoją obecność. Teraz jestem wdzięczna za to, że tak dużo jej gubiłeś. 
Kiedyś moja mama powiedziała mi, że na jednym z grobów przeczytała zdanie, które pomaga jej się pogodzić ze śmiercią bloskich.
“Nie odszedłeś, tylko jesteś przed nami”


Czekaj na mnie, czekaj na nas.

Tłumaczenie: Weronika Makowska

 

DSC02589

DSC01516

DSC01808

DSC01113

DSC01105

DSC00912

DSC01600

DSC01597

DSC01697

DSC01733

DSC01678

DSC01498

DSC01824

DSC02009

DSC01684

DSC01736

DSC01534

DSC01551

DSC01463

DSC01486

DSC01263

DSC02185

DSC02079

DSC01397

DSC01563

DSC01552

DSC01658

DSC01562

DSC02230

DSC02331

DSC02080

DSC01472

DSC01378

DSC02112

DSC01713

DSC01204

DSC01295

DSC01275

DSC02576

DSC02587

DSC02367

One

One

 

 

This post was supposed to be uploaded exactly 28 days ago. It was meant to be a special dedication to Little L’s first year with us. I had many plans concerning that day. I knew we were supposed to be in Warszaw, all our language unpacked, flat clean, fresh flowers on the table, birthday cake in the oven, special program for Little L, and that special post uploaded exactly at the time he was born. Day all about him all for him, cameras, short heartbreaking movie, blowing of candle, smiles in camera, messy little hands and face from the cake, again cameras, pictures to remember for rest of the life, pictures he will once show to his girlfriend, or his kids, his first birthday celebration. I have such picture myself and my mom frequently talked about it. If I noticed that tiny golden bracelet on my hand, that starched tip top ironed dress I have on, all signs of how much she cared.

Well I had that plan in my head. But as it usually is plans are for dreamers, when reality strikes in you are either prepared and you go with it, or you are shocked and paralysed. I was both. First I was shocked. We packed our car FULL in Kraliky, I said good bye to Zofka with tears in my eyes, I squashed myself on 20 cm in the back seat between Little L, Mr.T, huge bag full of sound making toys and three other bags. We calculated how much time that trip will take and I felt mentally ready to entertain L for as long as it will be possible as fiercely as I can, and physically ready to spend those 8 hours in one position only. One last glimpse on our house and we hit the road, well if we can call it that way, cause we hit the road exactly for 3 km and than our car stopped. It stopped in the middle of the road between two villages in so called black hole, which is area without coverage. I was shocked, I was not ready for this sort of entertainment and I felt paralysed. I am not gonna bother you with all the details of how we got back home, unpacked the car, how Zofka herself for the first time thought that she went crazy when she saw me standing in the room again.
The point is we did not make it to Warszaw that day, not even day after and that drastically influenced the idilic picture I had in my mind. But we could still make some nice Bday happen I thought, we can still work with this, maybe the bags will not be unpacked and maybe the flat will not be cleaned but that is not going to be visible on the photos so who cares. How wrong was I.

When we were ready to hit the road to Warsaw one more time we called a friend who has keys from our place to go there and turn on the heating so when we arrive it is not freezing cold, please keep in mind that we live on ground level and it gets really cold from the floor, but that happened to be a fail again. One short phone call and I knew my last hope of special day for Little L is gone. Our heating system was broken. We somehow managed to arrange a service guy who said he would come as soon as possible and that was exactlly on 31.10, which meant we can not arrive to Warszaw sooner and get everything ready.
And so there was nothing left from my dream about big day for Little man. On his birthday we entered cold flat, dropped all our bags in the kitchen, waited for service guy and left to spend the day tired as hell after all night drive from Slovakia just wondering around. I did not bake a cake, I did not post a special post for Little L exactly at the time he was born, we did not go to swimming pool and than to the playground, we did not blow the candle together, did not smile to the camera, did not make a heartbreaking movie. I felt terrible sadness because I thought I failed as a mother not being able to provide my one and only child proper celebration of his first year /ok maybe I overreacted/  and I was angry because I knew we can not make it up, we can not celebrate on first of november because that would be a lie, I would know it was a lie. His first Bday came and passed and it can not be reacted, that is simply how it happened and how fucked up it was. I was even thinking to bake that cake couple of days later, when things were sort of settled down, just for that one photo, but I just could not get over the fact we should be faking it, that simply would not have the right atmosphere, it would be like pretending having fun on New Year’s party on the TV show that is made in september. And so I did not post that special post dedicated to Little L’s first year with us because we dropped dead into still cold beds and because that day was simply all wrong.

So why am I posting it now? Hmm probably because I have not posted anything for a long time :), or because something happened in last week that made me think of time in a different way or maybe because I simply want to have that little note on my blog for future generations :).  Either way it is 28th of november exactly 28 days later than Little L’s birthday but at least it is friday just like it was on 31.10.

One year

I was thinking to write this note as a letter to Little L, but common how stupid it is to write a letter to somebody and give it to read to anybody and everybody first. That would really be weird. So I decided to write a letter to Little L and keep it just for him, and I hope letters from his next birthdays will follow and maybe one day when Little L is not so little anymore, one day after he goes through tantrums of 2 years old, when he and I overcome terrible rebellion of teen age, when he gets over broken heart phase and friends are my closest family stage, and he is bored to death somewhere not knowing what to do with long days he will read those letters and he will get a feeling that he wants to call his mother just to hear her voice because hey such letters must make sentimental even a tough guy.

I am writing this post because I have a need to scream out to the whole world that my SON just turned one. That I turned one as well, one year as a mother. I started a new life that second I felt he was pulled out of my body, it happened even before he screamed for the first time, as he was entering our world I was changed forever. I will never be the same person again. At least for one reason, I never cried before when somebody was telling me about new baby being born, now I cry each time I hear such story.
I want to scream out that this has been the most beautiful and the most difficult year of my life. I experienced emotions that were surreal, that can not be described, explained or named. I got to know my biggest fears and I am still getting used to the fact that they now accompany me every day since I open my eyes in the morning till I go to sleep in the evening and sometimes they even make it to my dreams. I got to know a completely new sort of happiness, that silent happiness when all I need is to sit next to L and watch him discover new things, see his face when he turns to me and his concentration changes into smile, when he hugs me, takes my hand and puts it on his cheek, when he gets up in a bathtub and leans towards me to give me a birdie kiss with his small mouth open, when he holds me around my neck and puts his head on my shoulder and I feel his not so tiny body wrapped around me. It is that happiness that does not require anything, no new shoes, or better camera or air ticket to Australia, that is happiness that exists simply because Little L exists.
Time has changes its meaning, now I treasure every day cause I watch a life develop, I see a little human changing every single day, I see what a difference one month can make, and what a mile stone one year is. Small, blind, tiny veggie turned to big eyed walking and talking little buddy that is fun to be around, that knows how to joke with me, how to make me laugh, how to make me happiest woman.
Thank to him I discovered how strong I can be and how week I am. I reached to the bottom of my physical power, I reached to the top of excitement, I was tired and angry, unhappy and confused, I thought I am not good mother, I thought I will never be able to give him enough, I wanted to go back in time because I was worried I can not live with the fear that something bad might happen to him, that this fear is bigger than me, that my love is bigger than me, that I was not prepared to encompass all those emotions with necessary dignity and humbleness, I thought it was all a mistake, I thought it was always meant to be, I felt exhausted, desperate, impatient but there is one thing I did not feel since he was born, I never felt lonely. That kind of loneliness I felt before, loneliness that unexpectedly bursts from some hidden place inside of me and that reminds me that humans are actually irreversibly lonely through out their journey. No that loneliness is forgotten. Now I know there is a part of me living independently from me, through another person and that I am part of that person and as long as he IS I will not be lonely.

Having a child is a miracle in every possible sense but having a child is also one hell of a challenge. One has to rearrange many values, question some basic beliefs that seem to be already fix formed and solid as stone, let go of many things, learn how to look forward and not turn back and it sure is a challenge for relationship. At least it was for us. One year with L made our relationship grow to a point where we would maybe get in ten years without him, if we ever would. I will not deny that there were no moments when I thought we will not make it. When I looked at us and all I could see were two dissafectioned individuals who are not able to make a step forward to outstep their own shadows. Strong individuals who created beautiful new life but became aliens because they could not be grateful enough for it. We got lost in communication, we got lost in expressing emotions, we started to look at each other more critically, to judge each through prism of the new roles we now have. We started to blame ourselves, accuse of not doing enough, not doing things right way, we started to compare ourselves with the ideals that we created in our heads.
Now that our life was not only about us, now that we were responsible for somebody else, now that we had to find balance in so many aspects things were not that simple anymore. Little L enlinked us together for the rest of our lives, as we will always be those two DNA information carriers that made him happen, but he also set up a mirror to our relationship and looking at it we thought, we felt that we are close to parting appart couple of times.

But we made it, and I believe thanks to Little L we grew stronger, we are still learning how to bend our heads and stop thinking selfishly, which does not always work out, actually it is still a tough process, but at least now we know that we want to keep trying. We are only one year old parents, and there is still time to grow.

I love being Little L’s mother, I loved that one year with all its ups and downs. I can’t wait for what is to come, for all the surprised he has ready for me. I treasure every single time he hugs me because I know that one day I will wake up and realise he does not want to be hugged by his mother all the time, that he does not want to be kissed and held in arms and I will be looking at him from distance, knowing I have to let him go, aching for these beautiful moments when I am his whole world and he is mine.

————————————————————————————————————————————————

Ten wpis miał zostać opublikowany dokładnie 28 dni temu. Ze specjalną dedykacją dla Małego L., który jest z nami od roku. Miałam wiele planów związanych z tym dniem. Wiedziałam, że będziemy wtedy w Warszawie, nasze walizki rozpakowane, mieszkanie posprzątane, świeże kwiaty na stole, tort urodzinowy w piekarniku, specjalny program dnia dla Małego L. i ten wyjątkowy wpis wstawiony dokładnie o godzinie, w której się urodził. Cały dzień związany z nim i przeznaczony dla niego, zdjęcia, krótki, rozczulający film, zdmuchnięcie świeczek, uśmiechy w obiektywie, brudne, małe rączki, twarz znad tortu i kolejne zdjęcia, które pozwolą mu zapamiętać na całe życie, które kiedyś pokaże dziewczynie albo dzieciom. Jego pierwsze przyjęcie urodzinowe. Ja też mam takie zdjęcie i moja mama często o nim mówiła. Kiedy spoglądam na małą, złotą bransoletkę na moim nadgarstku i perfekcyjnie wykrochmaloną, wyprasowaną sukienkę, widzę, jak bardzo się starała. 
Miałam taki plan w głowie. Ale jak to zwykle bywa, plany są dla marzycieli, a kiedy dopada cię rzeczywistość, to albo jesteś przygotowany i jej się poddajesz albo paraliżuje cię szok. W moim przypadku stało się jedno i drugie. Najpierw szok. W Kralikach zapakowaliśmy nasz samochód na FULL, pożegnałam się z Zofką ze łzami w oczach, wcisnęłam się na tylne siedzenie, mając do dyspozycji 20 centymetrów, pomiędzy Małym L, Panem T, ogromną torbą wypełnioną piszczącymi zabawkami i trzema innymi torbami. Obliczyliśmy ile zajmie nam podróż i byłam psychicznie przygotowana na zabawianie Małego L tak długo, jak można i tak intensywnie, jak tylko się da oraz fizycznie gotowa, żeby spędzić 8 godzin w jednej pozycji. Ostatnie spojrzenie na nasz dom i wyruszyliśmy w drogę, jeśli można to tak nazwać, ponieważ przejechaliśmy całe 3 kilometry, po czym nasz samochód się zatrzymał. Utknęliśmy na środku drogi, pomiędzy dwoma wioskami, w tak zwanej czarnej dziurze, czyli w miejscu bez zasięgu. Byłam w szoku, nie przygotowałam się na tego typu rozrywkę i czułam, że ogarnia mnie paraliż. Nie będę was męczyć wszystkimi szczegółami o tym jak wróciliśmy do domu, wypakowaliśmy rzeczy z samochodu, jak Zofka sama z siebie, po raz pierwszy stwierdziła, że chyba zwariowała, kiedy zobaczyła mnie znowu w dużym pokoju. 
Nie udało nam się dojechać tamtego dnia do Warszawy, ani nawet następnego, co wpłynęło negatywnie na idylliczny obrazek, który miałam w głowie. Ale mimo to, myślałam, uda nam się jeszcze zorganizować urodziny, wszystko naprawimy, może walizki nie będą rozpakowane, a mieszkanie posprzątane, ale i tak na zdjęciach nikt tego nie zauważy, więc kogo to obchodzi. Ale bardzo się myliłam. 
Kiedy byliśmy gotowi, żeby znowu wyruszyć do Warszawy, zadzwoniliśmy do przyjaciela, który ma klucze do naszego mieszkania i poprosiliśmy, czy włączy nam ogrzewanie, żebyśmy nie zamarzli, kiedy dotrzemy na miejsce. Miejcie na uwadze, że mieszkamy na parterze i zimno uderza od podłogi. Ale włączenie ogrzewania również okazało się porażką. Krótka rozmowa przez telefon i wiedziałam, że ulatnia się moja ostatnia nadzieja na wyprawienie urodzin Małemu L. Nasze ogrzewanie się zepsuło. Jakimś cudem udało nam się znaleźć speca, który powiedział, że przyjedzie, jak tylko będzie mógł, a to wszystko wydarzyło się dokładnie 31.10, co oznaczało, że nie damy rady przyjechać wcześniej do Warszawy i wyprawić urodzin. Tak więc, nic nie pozostało po moich marzeniach o przygotowaniu wyjątkowego dnia dla Małego L. W jego urodziny weszliśmy do zimnego mieszkania, zostawiliśmy wszystkie torby w kuchni, czekaliśmy na pana z serwisu i wyszliśmy, żeby spędzić ten dzień, szwendając się po mieście piekielnie zmęczeni, po całonocnej podróży ze Słowacji. Nie upiekłam ciasta, nie zamieściłam wpisu zadedykowanego Małemu L o godzinie, o której się urodził, nie poszliśmy na basen popływać, ani na plac zabaw, nie zdmuchnęliśmy razem świeczki, nie śmialiśmy się do aparatu, nie nakręciliśmy rozczulającego filmiku. Ogarnął mnie ogromny smutek, ponieważ myślałam, że odniosłam porażkę jako matka, bo nie udało mi się zorganizować pierwszych urodzin mojemu jednemu, jedynemu dziecku /ok, może przesadziłam/ i byłam zła, ponieważ wiedziałam, że nie możemy oszukać, nie możemy świętować 1 listopada, bo byłoby to kłamstwo, ja wiedziałbym, że to kłamstwo. 


Jego pierwsze urodziny przyszły i odeszły i nie można ich odegrać, tak się właśnie stało i cała ta sytuacja była popieprzona. Kilka dni później, kiedy wszystko wróciło do normy, pomyślałam nawet, że upiekę ten tort, żeby zrobić chociaż jedno zdjęcie, ale nie mogłam się pogodzić z tym, że musimy udawać. W ten sposób nie da się stworzyć odpowiedniej atmosfery. Przypominałoby to sylwestra w telewizji, kiedy ludzie udają, że tak świetnie się bawią, a tak naprawdę nakręcili cały program we wrześniu. I dlatego nie opublikowałam wpisu poświęconego Małemu L i pierwszych dwunastu miesięcy spędzonych z nami. Wieczorem upadliśmy ze zmęczenia na zimne łóżka i cały dzień poszedł nie tak. 
A więc dlaczego zdecydowałam się zamieścić go teraz? Hmm może dlatego, że od dłuższego czasu nic nie pisałam  albo dlatego, że w zeszłym tygodniu zdarzyło się coś, co sprawiło, że inaczej spoglądam na przemijanie czasu albo zwyczajnie chcę mieć ten tekst na moim blogu dla przyszłych pokoleń . Tak, czy inaczej, jest 28 listopada, 28 dni po urodzinach Małego L, ale przynajmniej jest piątek, tak samo jako 31. 10.

Jeden rok
Pomyślałam, że napiszę ten tekst w formie listu do Małego L, ale to bardzo głupi pomysł napisać komuś list i najpierw dać go do przeczytania wszystkim, poza nim samym. To byłoby naprawdę dziwne. Więc postanowiłam, że prawdziwy list zachowam tylko dla niego i mam nadzieję, że w przyszłości dołączę do niego listy z kolejnych urodzin i może któregoś dnia, kiedy Mały L nie będzie już taki mały, kiedy już przejdzie przez burzliwy okres dwulatka, kiedy razem pokonamy nastoletni bunt, po tym, jak pierwszy raz ktoś mu złamie serce i kiedy minie etap, w którym przyjaciele są najbliższą rodziną, będzie siedział gdzieś znudzony na śmierć i nie będzie wiedział co ze sobą zrobić w długie dni, przeczyta te listy i pomyśli, że powinien zadzwonić do mamy, żeby usłyszeć jej głos, bo przecież takie listy rozczulą nawet największego twardziela. 
Piszę ten tekst, ponieważ czuję, że muszę wykrzyczeć całemu światu, że mój SYN właśnie skończył rok. A ja jestem teraz jednoroczną mamą. W chwili, kw której poczułam, że wyciągają go z mojego ciała, zanim jeszcze zapłakał po raz pierwszy, rozpoczęłam nowe życie. Kiedy wszedł no naszego świata, zmieniłam się na zawsze. Przynajmniej z jednego powodu, nigdy już nie będę ta samą osobą. Nigdy wcześniej nie płakałam, kiedy ktoś mówił mi o narodzinach dziecka, a teraz płaczę za każdym razem, gdy ktoś mi o tym opowiada. 
Chcę wykrzyczeć, że był to najtrudniejszy i zarazem najpiękniejszy rok mojego życia. Doświadczyłam surrealistycznych emocji, które nie mogą być opisane, ani nazwane. Poznałam moje największe lęki i jeszcze nie przyzwyczaiłam się do faktu, że towarzyszą mi każdego dnia od momentu, gdy otwieram rano oczy, aż do chwili, gdy wieczorem je zamykam. A czasami nawet przemykają się do moich snów. Poznałam kompletnie nowy rodzaj szczęścia. Ciche szczęście, kiedy jedyne, czego potrzebuję, to siedzieć obok Małego L i patrzeć, jak odkrywa świat. Patrzeć na jego twarz, kiedy się do mnie odwraca, a jego koncentracja przeradza się w uśmiech. Kiedy mnie przytula, bierze moją rękę i kładzie na swoim policzku, kiedy wstaje w wannie i pochyla się, żeby dać mi swój ptasi pocałunek ze swoimi małymi, otwartymi ustami, kiedy tuli się do mojej szyi i kładzie mi głowę na ramieniu i czuję jego, nie tak małe ciało, przyciśnięte do mojego. To szczęście, które niczego nie potrzebuje, ani nowych butów albo lepszego aparatu, ani biletu do Australii, to szczęście istnieje zwyczajnie dlatego, że Mały L istnieje. 
Czas zmienił swoje znaczenie, teraz doceniam każdy dzień, bo widzę jak rozwija się życie, widzę małego człowieka, jak zmienia się każdego dnia, widzę jak wielką różnicę może mieć jeden miesiąc i jakim kamieniem milowym jest jeden rok. Małe, niewidome, kruche warzywko zmieniło się w wielkookiego, chodzącego i mówiącego, małego chłopca, z którym miło spędza się czas, który wie jak ze mną żartować, jak mnie rozśmieszyć, jak sprawić, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. 
Dzięki niemu odkryłam jak silna potrafię być i jak bardzo bywam słaba. Sięgnęłam dna moich sił psychicznych i szczytu podekscytowania, byłam zmęczona i zła, nieszczęśliwa i zagubiona, myślałam, że nie jestem dobrą matką, myślałam, że nigdy nie będę w stanie dać mu tego, czego potrzebuje, chciałam odwrócić czas, bo bałam się, że nie będę w stanie żyć ze świadomością, że może mu się przytrafić coś złego, że ten strach mnie przerasta, że ta miłość mnie przerasta, że nie jestem gotowa, żeby objąć w pełni te uczucia z wystarczającą godnością i pokorą, myślałam, że to wszystko jest pomyłką, myślałam, że to było mi przeznaczone od samego początku, czułam się wyczerpana, zdesperowana, niecierpliwa, ale jest jedna rzecz, której nie czułam od jego narodzin, ani razu nie czułam się samotna. Samotna w taki sposób, jaki odczuwałam wcześniej. Samotność niespodziewanie wybuchała z moich trzewi i przypominała, że ludzie są nieodwracalnie samotni w swojej podróży. Teraz ta samotność została zapomniana. Teraz wiem, że część mnie żyje niezależnie ode mnie, poprzez inną osobę i ja jestem częścią tej osoby, a dopóki on JEST, ja nie będę samotna. 
Posiadanie dziecka jest cudem pod każdym względem, ale jest to również ogromne wyzwanie. Trzeba od nowa zbudować własną listę priorytetów, podać w wątpliwość podstawowe przekonania, które wydają się być niezmienne i twarde jak skała, puścić niektóre sprawy, nauczyć się patrzeć w przyszłość i nie odwracać się, a na dodatek jest to ogromne wyzwanie dla związku. Przynajmniej dla naszego. W jeden rok z Małym L dojrzeliśmy tak bardzo, że bez niego zajęłoby to, co najmniej 10 lat, jeśli w ogóle udałoby nam się wejść na taki etap. Nie zaprzeczam, że nie było chwil, w których myślałam, że nie damy rady. Patrzyłam na nas i jedyne, co widziałam, to dwie osoby, które nie darzą się uczuciem, które nie są w stanie zrobić kroku naprzód, żeby wyprzedzić własny cień. Silne jednostki, które stworzyły piękne, nowe życie, ale stały się dla siebie obce, bo nie umiały docenić tego, co mają. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać, przestaliśmy wyrażać emocje, zaczęliśmy patrzeć na siebie bardziej krytycznie, oceniać przez pryzmat nowych ról, które na nas spadły. Zaczęliśmy obwiniać siebie nawzajem, obwiniać drugą osobę, że nie robi wystarczająco dużo, że nie robimy rzeczy we właściwy sposób, zaczęliśmy się porównywać z ideałami, które mieliśmy w swojej głowie. Teraz, gdy nasze życie nie kręci się jedynie wokół nas, kiedy jesteśmy za kogoś odpowiedzialni, teraz gdy musimy znaleźć równowagę w tak wielu sprawach, rzeczy bardzo się skomplikowały. Mały L połączył nas na całe życie i już zawsze będziemy tymi dwoma dawcami DNA, którzy go stworzyli, ale z drugiej strony przyłożył też lustro do naszej relacji i patrząc w nie, zrozumieliśmy, że kilka razy zbliżyliśmy się do rozstania. 
Ale przetrwaliśmy i wierzę, że dzięki Małemu L, jesteśmy teraz silniejsi, nadal uczymy się pochylać głowę i nie myśleć egoistycznie, co nie zawsze się udaję, a tak naprawdę, nadal jest z tym ciężko, ale teraz przynajmniej wiemy, że chcemy się starać. Jesteśmy jedynie jednorocznymi rodzicami i jest jeszcze czas, żeby się rozwijać. 
Kocham być mamą Małego L i kocham ten miniony rok, razem z jego wzlotami i upadkami. Nie mogę się doczekać, co przyniesie czas, wszystkich niespodzianek, które na mnie czekają. Doceniam każdą chwilę, gdy mnie przytula, bo wiem, że kiedyś się obudzę i zdam sobie sprawę, że on już nie chce być przytulany przez swoją mamę, że nie chce być całowany, ani noszony na rękach i będę patrzeć na niego z boku, wiedząc, że muszę dać mu odejść, tęskniąc za tymi pięknymi chwilami, kiedy ja byłam całym jego światem, a on moim. 

Tłumaczenie: Weronika Makowska

 

 

1935250_1277109647614_5503615_n

IMG_6471

Lisbon from Kraliky

Lisbon from Kraliky

 

 

Finally I have a little bit time to post photos from Lisbon. I m sitting in Kraliky, listening to sound of ocean waves and seagulls from my phone, Little L finally asleep, Mr.T as usually asleep and one floor lower Zofka finally waking up.

This is my last of 5 days here and we are packing again driving our four asses and tons of our necessary and unnecessary crap to Warszaw.

I feel sad, actually very sad and this sadness comes from somewhere deep inside of me. Many times when I go to sleep next to warm Little L’s body I think of Zofka who falls asleep with ice cold feet and hands wrapped in two blankets with headphones on her head that don’t help her anyway to hear what she is watching on TV, thinking that it actually happens in her room,  and on the bed next to her sleeps a lady who is not her family who is just payed to be there and look after her. This contrast of new life in a full bloom and old life disappearing from an old sore body is so present and strong. I am happy Zofka lived long enough to meet my child but at the same time I feel terrible pain when I look at her and see that she can not sort me to a proper box in her head anymore. She has no idea whether I am her daughter, her mother, her sister or her father. She know I am somebody from the family but she is completely lost in the world of words and their meanings. Actually she is lost in the world as such.

Each time I come here I see that sweet insanity eating up another piece of her and each time I am about to leave I am saying my last good bye.

This 5 days have not been easy. I can’t even touch her anymore, cause each time I feel her bones covered with paper thin wrinkled skin I can’t stop tears falling from my eyes. And she looks at me and does not understand what is the meaning of tears so she is not worried about me as she was just 3 months ago.

Sometimes I feel jealous that she is on this almost psychedelic trip all the time. She watches TV and asks me what are those man doing here as she simply thinks they are in the room with us. Than she explains me that she had two husbands, one is dead and second one is working, while by the second one she actually means my mom, her daughter. I feel happy for her that she is drowning in this sensational world which does not have boundaries at all and where everything is possible and OK. But at the same time I am longing for Zofka who was missing me, who asked me when will I be back, who told me that she loves me, who told me that I am her treasure, who told me we are as close as sisters.

My feelings that I desperately want her to look at me with understanding, loving, recognising eyes full of worries that we have to drive for so many hours just one last time is highly egoistic. But if I had one wish to make that would be it. Because I am meeting her always after couple of months witnessing that progress is like getting hit really hard in my face.

I feel sorry I am not here with her, I am sorry she has to slowly disappear from real world being assisted by women who actually don’t give a shit. I am sorry I was not able to pay her back for everything she has done for me. I am sorry that she raised me and I left her to live my own life. I am sorry that one day I will get a phone call that a person who was middle of my universe stopped breathing and non of her closest people was there to hold her hand. But there is at least one thing that makes me happy, the fact that her eyes light up enormous amount when she sees Little L and that I am the one who brought to life this little person who is in a way continuation of her as well and who is able to make her last days brighten up and who makes her REALLY happy.

I LOVE U Zofka to the moon and back.

PS: I am sorry that I am posting photos from Lisbon in such unhappy atmosphere, but I have to say good bye to Zofka today and I truly worry….

—————————————————————————————————————————————————-

Lisbona z Kralik


W końcu mam trochę czasu, żeby wstawić zdjęcia z Lizbony. Siedzę w Kralikach, słuchając odgłosu fal morskich i mew z mojego telefonu. Mały L. w końcu zasnął, Pan T. jak zwykle śpi, a Zofka, piętro niżej, w końcu się obudziła. 
To ostatni z 5 dni, które tu spędziłam. Pakujemy się, a potem zawieziemy nasze cztery tyłki oraz wszystkie potrzebne i niepotrzebne rzeczy, do Warszawy. 
Jest mi smutno, a nawet bardzo i ten smutek rodzi się gdzieś głęboko we mnie. Wiele razy, kiedy kładę się obok ciepłego ciała Małego L., myślę o Zofce, która zasypia z lodowatymi stopami, dłońmi owiniętymi w dwa koce, ze słuchawkami na uszach, które i tak nie pomagają jej usłyszeć tego, co ogląda w telewizji, a w łóżku obok śpi kobieta, która nawet nie jest z nią spokrewniona, ale zostaje opłacona, żeby się nią zajmować. Ten kontrast pomiędzy życiem w pełnym rozkwicie, a starym życiem, które przemija w rozbolałym ciele, jest tak widoczny i silny. Jestem szczęśliwa, że Zofka żyła na tyle długo, żeby poznać moje dziecko, ale z drugiej strony odczuwam ogromny ból, kiedy widzę, że już nie może mnie przydzielić do konkretnej przegródki w swojej głowie. Nie ma pojęcia czy jestem jej córką, matką, siostrą, czy ojcem. Wie, że jestem kimś z rodziny, ale jest kompletnie zagubiona w świecie słów i ich znaczeń. Tak naprawdę jest zagubiona w świecie w ogóle. 
Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam widzę to słodkie szaleństwo, które zjada ją po kawałku i za każdym razem, kiedy wyjeżdżam żegnam się z nią po raz ostatni. 
Minione 5 dni nie było łatwych. Nie mogę jej już nawet dotknąć, bo za każdym razem, gdy czuję cienką jak pergamin, pomarszczoną skórę, nie udaje mi się powstrzymać łez, które napływają mi do oczu. A ona patrzy na mnie i nie wie, co oznaczają łzy, więc nie martwi się o mnie tak, jak się martwiła jeszcze 3 miesiące temu. 
Czasami zazdroszczę jej, że żyje tak, jakby cały czas była na psychodelicznym tripie. Ogląda telewizję i pyta mnie, co robią ci dwaj mężczyźni, bo myśli, że ktoś jest z nami w pokoju. Potem opowiada mi, że miała dwóch mężów, jeden nie żyje, a drugi jest w pracy, przy czym ten drugi, to moja mama. Cieszę się, że odpływa w świecie wrażeń, bez granic, w którym wszystko jest możliwe i OK. Ale z drugiej strony brakuje mi Zofki, która za mną tęskniła, która pytała mnie, kiedy wrócę, która mówiła mi, że mnie kocha i że jestem jej skarbem i która mówiła mi, że jesteśmy ze sobą tak związane, jak siostry. 
Moje uczucia, kiedy rozpaczliwie pragnę, żeby spojrzała na mnie ze zrozumieniem, miłością, oczami pełnymi zmartwienia, że znowu musieliśmy przejechać tyle kilometrów, są bardzo egoistyczne. Ale gdybym mogła spełnić jedno życzenie, wybrałabym właśnie to. Ponieważ, kiedy widzę ją po kilku miesiącach przerwy i zauważam postępy jej choroby, czuję się, jakbym dostała bardzo mocno w twarz. 
Jest mi przykro, że nie mogę z nią być, jest mi przykro, że znika powoli z tego świata i asystują jej przy tym kobiety, których to w ogóle nie obchodzi. Jest mi przykro, że nie mogłam odwdzięczyć się za wszystko, co dla mnie zrobiła. Jest mi przykro, że ona mnie wychowała, a ja zostawiłam ją, żeby zająć się własnym życiem. Jest mi przykro, że któregoś dnia dowiem się przez telefon, że osoba, która była dla mnie centrum wszechświata, przestała oddychać i nikt z jej najbliższych nie był przy niej i nie trzymał jej za ręki. Ale jest przynajmniej jedna rzecz, która mnie cieszy, widok jej oczu, które rozpalają się mocno za każdym razem, kiedy patrzy na Małego L. i to ja dałam życie tej małej osobie, która w pewnym sensie jest też kontynuacją jej samej i która przynosi jej tyle radości. 


KOCHAM CIĘ Zofka jak stąd na księżyc i z powrotem.


PS. Przykro mi, że wrzucam zdjęcia z Lisbony w tak smutnej atmosferze, ale muszę pożegnać dzisiaj Zofkę i naprawdę się martwię…
Z Kralik.

Tłumaczenie: Weronika Makowska

 

From Kraliky

 

DSC03360

DSC03365

DSC03371

DSC03393

DSC03429

DSC03436

DSC03448

DSC03461

To Lisbon

 

DSC03514

DSC03528

DSC03570

DSC03585

DSC03651

DSC03760

DSC03777

DSC03814

DSC03818

DSC03823

DSC03901

DSC03909

DSC03917

DSC03967

DSC04025

DSC04078

DSC04081

DSC04126

DSC05440

DSC05443

DSC05450

DSC05473

DSC05500

DSC05511

DSC05517

DSC05521

DSC05536

DSC05553

DSC05596

DSC05610

DSC05621

DSC05667

DSC05684

DSC05692

DSC05726

DSC05733

Untitled1

Catharsis of San Miguel

Catharsis of San Miguel

 

 

San Miguel was CHALLENGING. I am not the big fan of this word but in this case it is the only word that can describe our situation best. Flores was a weird place. The atmosphere there was overwhelming and we were not resistant to it from the first moment. It made an impression that stayed with us till the last breath of floreses or floresian air. That in combination with the light that was present even when the fog was torturing us made taking photos fun. But San Miguel was a hell. It was more civilised one could almost say it was normal, maybe to normal. We knew we want to do a lot of landscape photos because there are some amazing spots that we googled before. But what we did not count with was 5 days of horrible light. I mean really horrible, flat, no light days with fog and rain. And try to take a landscape photo of laguna when you are standing on the top of it and all you see is tips of your feet.

And I am not joking here. We got of the car once, actually first and last time that we got of the car together because it was the only time Little L slept in his car seat, to have romantic one minute hand in hand  look “down” to the white void where we knew is a lagoon and when we were taking 10 steps back to the car Mr.B in an unexpected panic attack almost broke window to a car that was not ours. He panicked that he locked Little L together with the keys inside. Well two white cars in a white fog make even the toughest guy go crazy. I could not hide my shock though cause the other car of course did not contain any baby and non of the terrible mess that our car was happy to host. And also that was the first time I’ve seen Mr.B having his sci-fi movie in front of his eyes, I thought I was the one who rules this discipline  in our family.

Well those 5 days of terrible light condition took its toll on our mental health. We visited shopping mall twice!!!!! I fell into depression cause I did 5 photos of Leo sitting on sofa with a stainer on his head first morning and that is all I had on my card five days later. I fell in depression which developed into numb resignation. Mr.B was angry and  blaming himself for making wrong decision wasting money and time going off season to Azores and Little L was teething. Under this burdensome circumstances we ended up having second biggest fight in our five years long common history. Whereby the first serious fight we had was sort of ridiculous, as it happened shortly after we got married and we were arguing because I wanted to get divorced, as I felt that marriage cause our relationship lose its spicy undertone. This argument was something else.  Our own frustrations cranked up some hidden suppressed emotions and the volcano that erupted led us to the situation almost as dramatical as I remember from argentinian soap operas. We both were surprised what kind of theatre we are capable of and I am most thankful for no neighbours in the hotel.

Anyway the next day we woke up fresh and emotionally clean all ready to defeat the photographic impotency of last days. I ended up doing some photos which I did not believe to be worth even downloading as I still felt little bit in agonic cramp but after Mr.B took a look at them and reassured me that it is not completely lost battle I made the final selection that I can even present under my name .

San Miguel you were tough on us :)

 

————————————————————————————————————————————————

 

Katharsis w San Miguel

Pobyt w San Miguel był WYZWANIEM. Nie jestem wielką fanką tego słowa, ale w tym wypadku jako jedyne najlepiej opisuje naszą sytuację. Flores było dziwnym miejscem. Panowała tam przygnębiająca atmosfera i od samego początku nie udało nam się jej przeciwstawić. Wywarła na nas wrażenie, które pozostało aż do ostatniego oddechu floresiańskim czy floresyjskim powietrzem. Dziwna atmosfera, światło, przebijające się przez mgłę, która nas torturowała, to wszystko sprawiło, że robienie zdjęć stało się dobrą zabawą. Ale San Miguel to było piekło. Bardziej cywilizowane, niż się spodziewaliśmy, a do tego normalne, zbyt normalne. Chcieliśmy zrobić dużo zdjęć przyrody, bo przed wyjazdem znaleźliśmy w Google mnóstwo pięknych miejsc. Ale to, czego nie przewidzieliśmy, to 5 dni okropnego światła. Naprawdę okropnego, płaskiego, żadnego słońca we mgle, ani deszczu. Spróbuj zrobić zdjęcie laguny, kiedy stoisz na jej szczycie i jedyne, co widzisz, to czubki twoich stóp. 


I wcale tu nie żartuję. Raz wyszliśmy z samochodu, a właściwie pierwszy i ostatni raz, kiedy wyszliśmy razem z samochodu, ponieważ była to jedyna okazja, kiedy Mały L. zasnął w foteliku i chcieliśmy spędzić romantyczną minutę, patrząc w białą pustkę, gdzie wiedzieliśmy, że jest laguna, ale kiedy cofnęliśmy się 10 kroków do samochodu, Pan B. w nieoczekiwanym ataku paniki chciał wybić komuś szybę. Przestraszył się, że zatrzasnął Małego L. razem z kluczykami. Dwa białe samochody w białej mgle sprawiają, że nawet największy twardziel zwariuje. Nie mogłam ukryć mojego zdziwienia, szczególnie że w tym drugim samochodzie nie było ani dziecka, ani całego tego, okropnego bałaganu, który nasz samochód z radością gościł. To był pierwszy raz, kiedy na moich oczach, Panu B. włączył się jego film science fiction, a myślałam, że to ja rządzę w tej dyscyplinie w naszej rodzinie. 


Te 5 dni okropnego światła odbiły się na naszym zdrowiu psychicznym. Poszliśmy dwa razy do centrum handlowego!!!!! Wpadłam w depresję, bo pierwszego dnia zrobiłam 5 zdjęć Leo, jak siedział na kanapie z sitkiem na głowie i to jedyne, co miałam na karcie pięć dni później. Wpadłam w depresję, która przerodziła się w odrętwiałą rezygnację. Pan B. był zły i obwiniał siebie za nietrafione decyzje i za to, że zmarnowaliśmy pieniądze oraz czas, jadąc na Azory poza sezonem, a Mały L. ząbkował. W tej uciążliwej sytuacji skończyło się na tym, że odbyliśmy drugą, największą kłótnię w ciągu całej, naszej pięcioletniej historii. Pierwsza nasza poważna kłótnia była dość absurdalna i wybuchła dopiero co po ślubie, ponieważ ja chciałam się rozwieźć, mówiąc, że ślub pozbawił nasz związek pikanterii. Ale druga kłótnia była inna. Nasza frustracja wyzwoliła jakieś skrywane, stłumione uczucia, a wulkan, który wybuchł spowodował sceny tak dramatyczne, jakie pamiętam z argentyńskich oper mydlanych. Oboje byliśmy zaskoczeni, że jesteśmy zdolni do tak teatralnych gestów i jestem bardzo wdzięczna za brak sąsiadów w hotelu. 


Następnego dnia obudziliśmy się wypoczęci i oczyszczeni emocjonalnie, gotowi, żeby pokonać fotograficzną niemoc ostatnich dni. Zrobiłam trochę zdjęć, ale myślałam, że nawet nie warto je przegrywać na komputer, bo nadal czułam, że jestem w agonicznym skurczu, ale kiedy Pan B. na nie spojrzał uspokoił mnie, mówiąc że nie jest tak źle. Po ostatecznej selekcji wybrałam kilka ujęć, pod którymi nawet mogę się podpisać. 


San Miguel dałeś nam w kość :)

Tłumaczenie: Weronika Makowska

 

 

DSC04957

DSC04969

DSC04974

DSC04976

DSC04977

DSC04970

DSC04972

DSC04975

DSC04965

DSC04821

DSC04995

DSC04848

DSC04895

DSC05023

DSC04876

DSC05027

DSC05150

DSC05393

DSC05092

DSC05169

DSC05189

DSC05216

DSC05364

DSC05122

DSC05098

DSC04983

DSC09687

DSC05075

DSC05120

DSC05388

DSC05370

DSC05135

DSC08886

DSC05047

DSC05056

DSC05126

DSC05335

DSC05271

DSC05273

DSC05232

DSC04936

 

 

 

end of the world beginning of paradise

end of the world beginning of paradise

 

 

While we were planing our trip to Azores we found a photo on google that took our breath. Waterfall in the background, lake in the first plan, incredible green, no traces of human, no electricity cables, no houses, just beautiful nature that looked a bit like if it was in New Zealand /which is still our dream destination/ and we decided we HAVE to go there. It was a photo from small island called Flores. Flores what a promising name, Flores tiny island in the middle of nowhere…

And let me tell you Flores was a weird place to be. It was small, it was really small and strange. I realised how small it is when the lady in the car rental told us that there is only one gas station on whole island. OK  it might not be shocking information but for me it was a shock as I had a movie going on right away, us in the car in the middle of the road somewhere in the night without phone connection and gas, Mr.B leaving me and little L in the car, saying good bye as he goes of on a dangerous journey in search for help, me tears in my eyes, Little L knowing nothing of this danger we are at silently on my breast, I locked the door and stare to darkness waiting for what is to come, thinking if I will ever meet Mr.B again….Hmm OK, sorry that is another story, back to Flores.

Packed in the smallest possible car that was for rent we drove to the shop to do some food shopping as we planed to cook for ourselves. As we entered what looked like a shop Mr.Be said he feels like he is back in Mongolia. In “veggies department” we stood in shock and silence in front of loads of onion, couple of apples and some old cucumbers. I knew it must be some kind of misunderstanding, common we are on an island where there is never ending spring they have to swim in veggies this must be some some strange mistake. So we went to ask where could we actually buy some fresh fruits and veggies. Lady that seemed as if she was born in that shop and spend there her whole life sitting at the cash register gave us with an undefinable look and unemotionally informed us that fresh veggies arrive once in 15 days when the ship comes. I swear I had white in front of my eyes, dry in my mouth and the floor under my feet turned into wobbly gelatine. We are vegans I whispered to her, as my voice was still stuck,  and hoped that she will tell us this is all just a joke once she realises how tragic this situation is. But she did not realise what is vegan in the first place and the rest was non of her business.

OK saying you are vegan on this island can only cause one thing – blank look as it is not a word they have in vocabulary, and trying to explain what it means was not a good idea in most of the cases. Most of the people looked at us as if we were sick, dangerous individuals that should not be walking free but sit locked somewhere under control.

Well we drove to every shop in the island to obtain some sort of veggie inventory, but after all we knew we won the battle and we are gonna make it without starving. If you are a carnivore and you imagine yourself sitting in a small restaurant in Flores eating a delicious fresh fish than forget it as well :), that ain’t gonna happen either. People in Flores eat cows, fish is for export, so maybe you have a better chance to eat delicious fish from Flores sitting in Poland watching snow fall.

Anyway after initial concerns about fulfilling our elementary needs were gone, we were able to savour the breathtaking beauty of  the unspoiled nature of this place. Flores is at the end of the world but if I think of paradise this is what I see, at least at the entrance to it, cause I know everything can get better :). And we savoured that beauty exactly for one day as for the next four island was covered with thick white fog and visibility was around 20 meters. But we were not complaining, we made around 500km taking almost every single road on the island. That place so unusual even in daylight became really really weird when abandoned houses were popping out at you from that heavy white curtain. Small, but really small villages where you could only guess people behind the windows. Villages where you could not even guess them. Roads without cars just the three of us, our small toyota, baby Einstein screaming from iPad, Little L screaming from car seat, me with my Tshirt rolled up and bra rolled down, or the uncensored version Little L finally asleep on the back seat and me with my Tshirt rolled up and bra rolled down stuck in the baby car seat.

I had the best coffee in a small stinky, dark, local bar with a crossed eyed bartender dressed always in black, I had the worse pizza of my entire life, I had the worse possible dinner that can be served in a restaurant, I had an intensive feeling that I am in a horror movie couple of times, I stood breathless many times when the fog disappeared for a moment and I could realise where I am and I sure have seen ninety pro cent of the houses in Flores. It was great to be in Flores but it was great to get on the plane and fly to civilisation again.

———————————————————————————————————————————————

Koniec świata początek raju

Planując naszą podróż na Azory, natknęliśmy się w google na zdjęcie zapierające dech w piersiach. Wodospad w tle, na pierwszym planie jezioro, niesamowita zieleń, żadnych ludzkich śladów, ani kabli wysokiego napięcia, żadnych domów, tylko piękna przyroda, przypominająca tę Nowej Zelandii /która nadal pozostaje naszym wymarzonym miejscem docelowym/ i zdecydowaliśmy, że MUSIMY tam pojechać. Zdjęcie przedstawiało małą wysepkę o nazwie Flores. Flores, co za obiecująca nazwa, Flores, mała wysepka na totalnym pustkowiu.
Powiem wam, że Flores okazało się dość dziwnym miejscem. Małym, bardzo małym i dziwnym. Zdałam sobie sprawę z jego wymiarów, kiedy pani w wypożyczalni samochodów, powiedziała nam, że na wyspie znajduje się tylko jedna stacja benzynowa. OK, może nie jest to aż tak szokująca informacja, ale dla mnie było to ogromne zaskoczenie i od razu włączył mi się film w głowie: my w samochodzie, na jakimś pustkowiu, w nocy, bez zasięgu w telefonie, ani benzyny. Pan. B zostawia mnie i Małego L. w samochodzie, żegna się z nami i wyrusza na niebezpieczną wyprawę w poszukiwaniu pomocy, ja cała we łzach, Mały L., który nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, leży spokojnie przy mojej piersi, zamykam drzwi do samochodu i patrzę w ciemność, czekając na to, co się wydarzy i zastanawiając się, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę Pana B…. Hmm OK, wybaczcie, to inna historia, wróćmy do Flores. 

Zapakowani w najmniejszy ze wszystkich samochodów do wynajęcia, pojechaliśmy do sklepu, po zakupy żywnościowe, ponieważ mieliśmy w planach, że sami będziemy gotować. Kiedy weszliśmy do pomieszczenia, które przypominało sklep, Pan B. powiedział, że czuje się, jakby znowu był w Mongolii. W „dziale warzywnym” staliśmy w milczeniu i ogromnym zdziwieniu, patrząc na stosy cebuli, kilka jabłek i jakieś stare ogórki. Wiedziałam, że to musi być nieporozumienie, przecież jesteśmy na wyspie, na której panuje niekończąca się wiosna, oni przecież muszą opływać w warzywa, a to wszystko, to tylko dziwna pomyłka. Więc spytaliśmy, gdzie dostaniemy świeże warzywa i owoce. Pani, która wyglądała jakby się urodziła w tym sklepie i spędziła całe życie, siedząc przy kasie, rzuciła nam dziwne spojrzenie i bez emocji w głosie, oznajmiła, że świeże warzywa przypływają na statku co 15 dni. Przysięgam, że miałam białą plamę przed oczami, sucho w ustach, a podłoga pod moimi stopami zamieniła się w drżącą galaretę. Jesteśmy weganami, wyszeptałam do niej, lecz mój głos nadal był zduszony i cały czas miałam nadzieję, że ekspedientka powie nam, że tylko żartowała, kiedy tylko zda sobie sprawę w jak tragicznej sytuacji się znajdujemy. Ale po pierwsze nie wiedziała nawet co to jest weganizm, a po drugie nic jej to nie obchodziło. 
OK, słowo weganin może wywołać tylko jedną reakcję na tej wyspie – pusty wzrok. To wyrażenie nie figuruje w ich słowniku, a wytłumaczenie go, w większości przypadków, nie okazuje się najlepszym pomysłem. Ludzie patrzyli na nas, jakbyśmy byli chorymi, niebezpiecznymi inwalidami, którzy nie powinni znajdować się na wolności, ale powinno się ich zamknąć gdzieś pod nadzorem. 
Objechaliśmy wszystkie sklepy na wyspie i zrobiliśmy inwentarz warzyw, ale przynajmniej wygraliśmy tę bitwę i nie umarliśmy z głodu. Jeśli jesteś mięsożercą i wyobrażasz sobie, jak siedzisz w małej restauracji na Flores, jedząc pyszną, świeżą rybę, zapomnij o tym to też się nie wydarzy. Ludzie na Flores jedzą krowy, ryby są przeznaczone na eksport, więc może masz większe szanse zjeść pyszną rybę z Flores, siedząc w Polsce i patrząc na spadający śnieg. 


Po tym jak udało nam zażegnać obawy o to, że nie uda nam się zaspokoić naszych podstawowych potrzeb, mogliśmy w końcu delektować się zapierającym dech w piersiach pięknem, dziewiczej przyrody Flores. Wyspa znajduje się na końcu świata, ale kiedy myślę o raju, właśnie taki obraz przychodzi mi do głowy, a przynajmniej na samym wejściu, bo wiem, że zawsze może być lepiej  Tak więc delektowaliśmy się tym pięknem przez jeden dzień, ponieważ przez następne cztery, wyspa została pogrążona w gęstej, białej mgle, a widoczność spadła do 20 metrów. Ale nie narzekaliśmy, zrobiliśmy jakieś 500 kilometrów i przejechaliśmy chyba każdą drogą na Flores. Ta wyspa, która nawet w świetle dnia jest niezwykła, stałą się jeszcze dziwniejsza, kiedy opuszczone domy wyskakiwały nagle spod ciężkiej, białej zasłony. Małe, ale naprawdę małe wioski, gdzie można było tylko zgadywać, że za oknami domów są ludzie. Wioski, w których nawet nie dało się zgadywać. Opustoszałe drogi i tylko nasza trójka, mała toyota, baby Einstein, które wydzierało się z iPada, Mały L., wydzierający się z fotelika samochodowego, ja z podciągniętym do góry T- shirtem i opuszczonym stanikiem albo wersja niecenzuralna, Mały L. śpi na tylnym siedzeniu, a ja z podciągniętym do góry T- shirtem i opuszczonym stanikiem, wciśnięta w fotelik dla dziecka. 

Piłam najlepszą kawę w małym, śmierdzącym, ciemnym, miejscowym barze, gdzie obsługiwał nas zezowaty barman zawsze ubrany na czarno. Jadłam najgorszą pizzę w całym życiu oraz najohydniejszy obiad, jaki tylko można podać w restauracji. Kilka razy miałam bardzo silne wrażenie, że jestem bohaterką horroru. Wiele razy stałam zachwycona, kiedy mgła opadała na chwilę i mogłam zobaczyć, gdzie się znajdujemy. I jestem przekonana, że widziałam dziewięćdziesiąt procent domów na Flores. Było super pojechać na Flores, ale było też super wsiąść do samolotu i polecieć znowu do cywilizacji.

Translated by: Weronika Makowska

 

DSC04555

DSC04582

 

DSC08721

 

 

DSC04586

 

DSC04210

 

DSC04234

 

DSC04231

 

DSC04251

 

DSC04253

 

DSC04368

 

DSC04262

 

DSC04378

 

DSC04287

 

DSC04297

 

DSC04309

 

DSC04298

 

DSC04312

 

DSC04608

 

DSC04269

 

DSC04573

 

DSC04349

 

DSC04415

 

DSC04409

 

DSC04384

 

DSC04362

 

DSC04343

 

DSC04614

 

DSC04463

 

DSC04414

 

DSC04476

 

DSC04452

 

DSC04422

 

DSC04424

 

DSC04497

 

DSC04434

 

DSC04512

 

DSC04594

 

DSC04517

 

DSC04549

 

DSC04544

DSC04537

 

DSC04619

 

DSC08109

 

DSC04747

 

DSC04740

 

DSC04617

 

DSC08723

 

DSC08729

 

DSC08306

Video from Sweden

 

 

Before I post some photos there is a leftover from Sweden, small video, not an oscar movie, just us walking in different directions.

 

 PS: I hope to answer all the comments and post some new photos soon, but even now as I am trying to write this sentence little L breastfeeds and plays with the keyboard. He is going through very intensive teething period – as he seems to be for last six months :) and I have to admit again I am not superwoman and I am really tired by the evening and all I can think of is to lay down and get some sleep before his majesty wakes up again.

 
 

 

Camper Life. Sweden from eyaeya on Vimeo.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
I don't want my life to be a reason for other's life to be a suffering that is why I am vegan and that is how I want to raise my son. I love my little family, birds, rainy days and life on the road. I believe in life before death :).


Archives
Categories