Zofka

Zofka

 

 

Visits of my family in Kraliky are always happening according to more or less the same scheme. It starts with a hectic arrival. We usually arrive exhausted after a long drive, every single centimetre of our car packed with crap we carry around with us from place to place. We finally get of all stiff and distorted, Mr.T starts off with running around wild and free hunting for neighbours cats, Mr.B also running back and forth unpacking the car, bags hanging all over him, I walk around with Little L in my arms talking to at least three people at the same time while one of those people is Zofka, and talking to Zofka means screaming very loud and very close to her left ear. After we settle a little bit, I inhale and exhale crispy mountain air and walk around for two days in my pyjamas there comes the time for family drama. The fact that it is actually a meeting of people who are not used to living under one roof anymore always causes some sort of disaster.  Why to have it the easy way? Family dramas are a must, at least in my family. There is a little bit of everything, screaming, arguing, screaming, crying and than of course more crying, excusing and hugging. I hate this part of the program from the bottom of my heart but that does not change the fact that it simply has to happen. It can not be any other way.

Well after this emotionally exhausting unavoidable element there is the time of calmness when things get to normal, when we have a chance to develop some sort of routine, go for couple of trips and I get to enjoy the feeling of being embraced by the mountains and birds singing.  And as soon as I start to feel settled and floating on gentle waves of slow life it is time to pack our bags, time for Mr.B to run back and forth again looking like a christmas tree stuffing our belongings into the car and time for me to say good bye to Zofka.

And those good byes are extremely difficult. They have never been easy but they get more and more unbearable with each visit. I look at her face and I wonder if I’ll have a chance to see her smile again. I try to sound jovial, make jokes and a come up with a fair amount of promises of what we will do together next time I’ll come, but during that whole time I am scramming from pain. Each time I come to Kraliky I see a little less of her, she is slowly disappearing. Each time we meet her own world seems to be stronger, it seems to be absorbing her bit by bit and she willingly sinks deeper into the river of her early memories, accompanied by her family members who all passed away already. I want to catch her hand and pull her back so much. I want to scream at her to stop doing it to me, I get angry and disappointed, sad and scared but then at the same time there are moments when I feel in peace. I look at her and I love her more than I ever did before. For everything she has done for us, for how she devoted her whole self to us, for how she always made me feel so sure that she is happy to be raising us and living our lives instead of living her own.

But since Little L was born I don’t only feel endless gratitude towards her, I also feel worship that I could not have felt before. Worship to a women who is not only my grandmother, to a woman who was primarily a mother once, mother of two sons who are not alive. Worship to a mother who over lived one son dying when he was just little bit younger than Leo, and than another son dying tragically when he was 20. I always knew her life was not easy since she was a small child and I knew she had to burry her two children but that was all beyond my perception. I saw my grandmother who was happy living with us her grandchildren. But now I see a mother in her at the first place, and even though I can’t possibly understand the pain she had to go through my imagination – imagination of a mother – is now much more vivid and I get dizzy when I only think of what happened to her and she made it without loosing her sanity. And those are the moments when I am in the peace. Moments when I don’t want to drag her, to pull her back no matter what, to keep her here for myself, to own her. I feel that I have to learn how to let her go to the place where she has to go.

Each time I am leaving from Kraliky I am saying good bye to Zofka and I hope I’ll have a chance to tell her hello again.  I know I will.

——————————————————————————————————————————————————

Wyjazdy do mojej rodziny w Kalikach zawsze odbywają się zgodnie z mniej więcej takim samym rytuałem. Zaczyna się od przyjazdu w gorączkowej atmosferze. Zwykle jesteśmy wykończeni długą jazdą, każdy centymetr auta jest wypełniony badziewiem, które wozimy ze sobą. W końcu wysiadamy, cali sztywni i powykręcani, Pan T. wystrzela z samochodu i biega swobodny i nieokiełznany polując na okoliczne koty, Pan B. też biega w tę i z powrotem obwieszony torbami, ja chodzę dookoła z Małym L na rękach rozmawiając z co najmniej trzema osobami naraz i zawsze jedną z tych trzech osób jest Zofka, a rozmowa z Zofką oznacza, że krzyczę jej prosto do lewego ucha. Gdy już wszystko się trochę uspokoi, oddycham świeżym górskim powietrzem i chodzę przez dwa dni w piżamie, po czym przychodzi czas na rodzinny dramat. To, że odzwyczailiśmy się już od życia pod jednym dachem zawsze przyczynia się do jakiejś katastrofy. Po co niby mielibyśmy wybierać łatwe rozwiązania? Dramaty rodzinne to stały punkt programu, przynajmniej w mojej rodzinie. Wszystkiego po trochu: krzyk, kłótnie, krzyk, płacz, po czym następuje oczywiście jeszcze więcej płaczu, przeprosiny i uściski. Nie znoszę tego z głębi serca, lecz nie zmienia to faktu, że bez tego się nie obejdzie. Nie ma innej możliwości. 

Cóż, po tym emocjonalnie wyczerpującym i nieuniknionym elemencie nadchodzi czas spokoju, gdy wszystko wraca do normy, gdy jest szansa wejścia w pewną rutynę, można wybrać się na kilka wycieczek i cieszyć się otoczeniem gór i śpiewem ptaków. Zaraz po tym, jak poczuję ten spokój i zaczynam unosić się na łagodnych falach powolnego życia, przychodzi czas na spakowanie toreb, Pan B. biega w tę i z powrotem obwieszony jak choinka i upycha nasze rzeczy do samochodu a ja muszę pożegnać się z Zofką. 

Te pożegnania są bardzo trudne. Nigdy nie były łatwe, ale teraz z każdą wizytą stają się coraz trudniejsze do zniesienia. Patrzę na jej twarz i zastanawiam się, czy jeszcze kiedyś przyjdzie mi zobaczyć jej uśmiech. Staram się robić wrażenie jowialnej, żartuję i planuję mnóstwo rzeczy, które zrobimy kiedy przyjadę następnym razem, lecz przez cały ten czas ból powoduje, że chcę uciekać. Za każdym razem, gdy odwiedzam Kraliky widzę ją trochę mniejszą, jakby powoli znikała. Za każdym razem gdy się widzimy, jej świat zdaje się być silniejszym, jakby pochłaniał ją po kawałku, a ona rozmyślnie pogrąża się w rzece dawnych wspomnień, w towarzystwie członków rodziny którzy już odeszli. Tak bardzo chcę pochwycić jej myśli i wyciągnąć ją stamtąd. Chcę na nią nakrzyczeć, żeby przestała mi to robić, robię się zła i rozczarowana, smutna i przerażona, ale jednocześnie nadchodzą chwile, gdy odczuwam spokój. Patrzę na nią i kocham ją bardziej, niż kiedykolwiek. Za wszystko, co dla nas zrobiła, za to, jak poświęciła dla nas całe swoje życie, za to, jak zawsze dawała mi pewność, że jest szczęśliwa, że wychowuje nas i że żyje naszym życiem, zamiast swoim własnym.

Teraz, gdy urodził się Mały L, czuję do niej nie tylko nieskończoną wdzięczność, ale również szacunek którego nie mogłam czuć wcześniej. Szacunek do kobiety, która nie tylko jest moją babcią, ale kobiety, która kiedyś była matką, matką dwóch synów, już nieżyjących. Szacunek dla matki, która przeżyła jednego syna, który był trochę starszy od Leo, a potem drugiego, który zmarł tragicznie gdy miał 20 lat. Zawsze wiedziałam, że nie miała łatwego życia od dzieciństwa i wiedziałam, że musiała pochować dwójkę własnych dzieci, lecz było to poza możliwościami mojej percepcji. Widziałam moją babcię, która była szczęśliwa mogąc żyć z nami, jej wnukami. Lecz teraz widzę w niej przede wszystkim matkę, i nawet pomimo tego, że absolutnie nie jestem w stanie wyobrazić sobie, przez jaki ból musiała przejść, moja wyobraźnia – wyobraźnia matki – jest teraz o wiele bardziej żywa i robi mi się słabo myśląc o tym, przez co musiała przejść. I właśnie w takich chwilach odczuwam spokój. Chwilach, gdy nie chcę jej za sobą ciągnąć, bez względu na wszystko, żeby mieć ją dla siebie, żeby ją posiadać. Czuję, że muszę się nauczyć, jak pozwolić jej odejść tam, dokąd musi się wybrać.

Za każdym razem, gdy opuszczam Kraliky, żegnam się z Zofką i mam nadzieję, że zobaczę ją jeszcze raz. Wiem, że tak będzie.

 

 
IMG_1359

IMG_1383

IMG_2016

BART4759

IMG_1396

IMG_2073

IMG_2099

leoaali

BART4444

IMG_1453

IMG_1752

IMG_1764

IMG_1957

IMG_2180

IMG_2225

IMG_2251

BART4786

BART4668

IMG_2362

 

 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
27 Comments

Leave a comment to silviapogoda Cancel reply

Your email address will not be published.


Post Comment

I don't want my life to be a reason for other's life to be a suffering that is why I am vegan and that is how I want to raise my son. I love my little family, birds, rainy days and life on the road. I believe in life before death :).


Archives
Categories